Notatnik Śmierci, recenzja. Film anime do pięt niestety nie dorasta

Zapraszam do recenzji filmowego odpowiednika niezwykle popularnej, i bardzo cenionej mangi, horroru dostępnego na platformie Netflix, zatytułowanego Notatnik Śmierci. 

"Death Note", manga autorstwa Tsugumi Ōby, ilustrowana przez Takeshiego Obatę stała się kanwą kilku gorzej lub lepiej skonstruowanych produkcji filmowych, w tym doskonałego japońskiego anime: Notatnika Śmierci w reżyserii Tetsuro Arakiego, składającego się z 37 odcinków oraz dwuczęściowego filmu kinowego: Death Note: Notatnik śmierci i Death Note: Ostatnie Imię. W roku 2017 na Netflixie zagościł kolejny projekt, którego fabuła, choć w niewielkim stopniu, ale jednak, oparta została o wyżej wspomniane dzieło.

Przeczytaj również:

Notatnik Śmierci w reżyserii Adama Wingarda, to film, który z pewnością nie pochwalą Ci, którzy oczekują tyleż samo emocji, ile doznali oglądając rewelacyjny serial animowany. Jeśli włączając Notatnik Śmierci na platformie strumieniowej, jaką jest Netflix, spodziewaliście się szybkiego tempa, tajemniczości, dreszczyku emocji, czy spektakularnych zwrotów akcji, to muszę sprowadzić Was na ziemię. Niestety nic takiego film ów nie jest nam w stanie zaoferować. Lecz jeśli nie wiemy nic na temat komiksu, a anime jest nam zupełnie obce, to film, choć nieco infantylny, może się spodobać. Ciężko mi jest, znając serial rysunkowy, spojrzeć na ten tytuł z innej perspektywy, z jakiej zdecydowanie powinien być oceniany, ale postaram się to zrobić w mojej recenzji. Żeby się to udało, najpierw należy skupić się na fabule.

Akcja Notatnika Śmierci toczy się w Stanach Zjednoczonych, w mieście Seattle. Bohaterem filmu jest nastolatek, bardzo zdolny licealista, syn miejscowego policjanta, chłopak, który niegdyś w tragicznych okolicznościach stracił matkę, a z ojcem ma raczej mało bliskie kontakty. Ten spokojny, uzdolniony młody człowiek, dorabiający sobie na boku pisaniem prac i odrabianiem cudzych zadań domowych, zupełnie przypadkiem zostaje posiadaczem pewnej książki, która spada na niego, prosto z nieba. Tomisko, okazuje się być oprawionym w skórę notatnikiem, w którym kolejne strony zapisane są ludzkimi nazwiskami. Wkrótce okazuje się, że Light Turner (Nat Wolff) został posiadaczem Notatnika Śmierci, należącego do boga śmierci, Ryuka (Willem Dafoe). Staje się więc panem życia i śmierci, mogącym decydować kto i jak w danej chwili umrze. Zadanie jest proste, należy tylko wpisać na kartę dziennika imię i nazwisko ofiary, wyobrazić sobie jego twarz i ustalić sposób zakończenia życia potencjalnej ofiary. Wtedy to nawet ten najbardziej absurdalny i brutalny, a zarazem rychły zgon nieszczęśnika, stanie się faktem. Niezwykłe możliwości, które niesie za sobą notatnik, pozwalają chłopcu zająć się oczyszczaniem świata z wszelakich przestępców, działając jako niejaki Kira. W sprzątaniu globu z niegodnych życia bandytów pomaga mu jego dziewczyna, Mia Sutton (Margaret Qualley), ale i sam właściciel dziennika, bóg śmierci Ryuk. Wszystko przebiega w miarę płynnie, ale jedynie do czasu, gdy w sprawę przechwycenia nieuchwytnego, tajemniczego i traktowanego jako boga Kiry, wkracza Agent Young (Matthew Kevin Anderson).

Obejrzawszy film zastanawiałam się do jakiej kategorii tak właściwie mam go przypisać, jaki gatunek filmowy reprezentuje i co jest jego największą wadą, a co zaletą. Pozwolicie, że zacznę od końca i skupię się na pozytywach tej produkcji.

Największą, (według mnie oczywiście) zaletą tego tytułu jest mieszanka gatunkowa. Notatnik Śmierci to miks filmu akcji, horroru i czarnej komedii. Reżyserowi Adamowi Wingardowi udało się przenieść na ekran ciężką atmosferę, który wylewa się strumieniami z kart komiksu i anime, jednocześnie prezentując widzom przeróżne formy śmierci, wplatając we wszystko wątek romansu i elementy horroru, ale i dawkę humoru.

Wiarygodności filmowi, który jak już nadmieniłam, będącemu swoistą mieszanką gatunkową, nadają aktorzy, szczególnie Nat Wolff (Konsultant, Bastion, Król Internetu) jako Light Turner, który będąc nieco wycofanym, w sumie zwykłym nastolatkiem nagle staje się panem życia. Z przyjemnością śledzimy zmiany, które w skutek nabytych mocy dokonują się w chłopaku. Na szczególne uznanie zasługuje także Willem Dafoe (Beetlejuice Beetlejuice, Zaułek koszmarów), który głosowo wcielił się w postać Ryuka, przekornego, czasami brutalnego i pozbawionego skrupułów, boga o przerażającym wyglądzie i wrednym charakterze. Jest jeszcze wiarygodna w swojej roli, Mia Sutton, w którą wcieliła się Margaret Qualley i kilka mniej lub bardziej ważnych postaci. Jeśli spojrzymy na nie oczami osoby, która nie porównuje je do pierwowzorów, to mogą się podobać, ale jeśli mamy w pamięci osoby znane nam z anime, to słowo niedosyt będzie bardzo łagodnym określeniem dużego problemu tej produkcji. I nie jest to jedyna i największa wada tego netlifxowego dzieła.

Zapytacie zatem, co nią jest? Otóż po obejrzeniu filmu odpowiedź narzuca się sama. Wadą Notatnika Śmierci jest to, że jest filmem, a nie serialem. Półtorej godziny nie jest w stanie zawrzeć wszystkiego tego, co jest istotą mangi autorstwa Tsugumi Ōby. Niestety wiele wątków należało uciąć, niektóre spłaszczyć, a wiele z nich pozmieniać. Nie ma tu dreszczyku, który wiąże się z misternie utkaną psychologiczną intrygą, inteligencja samego bohatera i tropiącego go agenta nie powala i nie daje do myślenia, a charyzma dziewczyny Lighta nagle się rozmywa.

Robiąc podsumowanie, a przynajmniej się do niego przymierzając, zastanawiałam się jak mam ocenić twór od Netflixa, będąc dalej pod wrażeniem anime. Notatnik Śmierci nie jest filmem wspaniałym, czy nawet bardzo dobrym. To przeciętniak, który idealnie pasuje do jesieni, w której przydługie, czasami deszczowe wieczory aż proszą się o film, nad którym nie trzeba za wiele myśleć, który przesadnie nie strasząc, pozwoli nam przeżyć nieco ponad godzinę filmowego zadowolenia, bez uniesień.

Moja ocena 6/10. 

Notatnik Śmierci obejrzycie na platformie Netflix.

Komentarze

  1. Tego filmu akurat nie widziałam, ale oglądałam kiedyś dwuczęściową wersję japońską, jeśli chodzi o aktorskie produkcje. No i tę azjatycką dobrze wspominam. Jeszcze kiedyś oglądałam anime - wpierw super, lecz w dalszych odcinkach za dużo kombinowali już wg mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film może nie tragiczny, z nudów zapewne można obejrzeć. Choć bywają lepsze fantasy horrory ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Moja twórczość, recenzje, poradniki, wrażenia - przygodówki, filmy i seriale!

Lista recenzji filmów i seriali napisanych na blogu

3 Minutes to Midnight - A Comedy Graphic Adventure - recenzja