I Am the Pretty Thing That Lives in the House – recenzja filmu
I Am the Pretty Thing That Lives in the House, poetycki horror dostępny na platformie Netflix. Zapraszam do kolejnej mojej recenzji!
Strach, każdy z nas odczuwa go inaczej i każdy boi się czego innego. Lękamy się kogoś czy też czegoś, choć czasami nasz lęk ma przysłowiowe „wielkie oczy„. I choć nie lubimy się bać, to mimo tego chętnie (przynajmniej niektórzy z nas) sięgamy po horrory, licząc, że te nie oszczędzą nam porcji adrenaliny, strasząc nie tylko przerażającymi scenami, ale i mrocznym klimatem. Nadzieję na nocny dreszczyk filmowy miałam i ja zasiadając przed monitorem mojego komputera, by obejrzeć oryginalny film Netffixa o przeraźliwie długim, ale jakże poetyckim tytule: I Am the Pretty Thing That Lives in the House. Szybko okazało się, że nadzieje okazały się płonne, a serwowana mi projekcja, to coś między dreszczowcem, a poetycką opowieścią, dziwnie na siłę wydłużoną. Film można skwitować w kilku słowach: nie straszny…..za długi…..nudny.
Warto przeczytać:
- Bielmo - recenzja kryminalnego thrillera Netfliksa z poetyckim klimatem
- Gabinet osobliwości Guillermo del Toro - recenzja. Mieszanina horroru w różnej stylistyce
- Moje spotkanie ze złem, recenzja paradokumentu Netfliksa o opętaniach
Opowieść przenosi nas do pewnej posiadłości, w której samotnie mieszka schorowana i dotknięta demencją starczą pisarka thrillerów Iris Blum, do której wysłana zostaje, by z nią zamieszkała i opiekowała, młoda pielęgniarka hospicyjna o imieniu Lily. Kobieta, która niedawno skończyła 28 rok życia, to samotna, pozostawiona przez narzeczonego, cicha i niezmiernie bojaźliwa osóbka. Co najgorsze ma odtąd zamieszkać w domu, który jak się okazuje, skrywa przerażającą historię, którą pani Blum niegdyś spisała na kartach swojej książki. Pacjentka zdaje się nie wiedzieć o bożym świecie, wzywając co jakiś czas tajemniczą dziewczynę imieniem Polly, dom jest ponury, pusty i popada w ruinę, a odwiedzający Lily i panią Blum nadzorca, nieco dziwny. Życie młodej pielęgniarki ma być odtąd monotonne i raczej ponure, choć jak dowiadujemy się na samym wstępie filmu… krótkie.
To właśnie początek jest w tym filmie nadzieją na ponad godzinę mrocznej, strasznej historii. Rychła śmierć naszej bohaterki Lily, w którą wcieliła się Ruth Wilson, pozwala mniemać, że czeka nas wartka, pełna zwrotów akcji historia z dreszczykiem, a i trochę z przekorą wypowiedziane, zupełnie różne w odbiorze zdania „Ta piękna istota, którą widzisz, to ja” i „I tak właśnie zgnijesz”, pozwalają domniemywać, że oprócz dreszczyku emocji, będzie jeszcze nieco psychodelicznego surrealizmu, który ja osobiście uwielbiam w horrorach. Niestety, jeśli tego się właśnie spodziewaliście, to muszę Was rozczarować. Nic z tych rzeczy! Wprawdzie mamy skrzętnie upchaną historię martwej dziewczyny i ducha tej „pięknej istoty”, szwendającego się po domu, zdarzają się momenty, które spowodują, że drgniemy na fotelu lub kanapie, jak choćby wypadająca z rąk Lily słuchawka telefonu, to całość płynie niespiesznie, bardziej poetycko i narracyjnie, nie starając się widza niczym wystraszyć.
Reżyser i jednocześnie scenarzysta filmu Oz Perkins (The Monkey, Kod zła, Zło we mnie) nie wiem czy świadomie, czy też nie, zbudował coś na wzór metafory życia, przemijania i śmierci, tylko chwilami tworząc pewną bardzo cienką otoczkę strachu. Ci z Was, którzy oczekują po tym sensie ochów i achów, skwitowanych zdaniem „ale ten film był straszny” z pewnością będą zawiedzeni. I Am the Pretty Thing That Lives in the House, to rozciągnięta opowieść o nieuchronności losu, o przeznaczeniu i pogodzeniu się z opatrznością, opakowana w doskonale wykona zdjęcie i świetne, klimatyczne ujęcia domu i dobrą pracę aktorską.
Choć cały film zrealizowany jest jedynie w kilku pomieszczeniach domu, nie wykraczając ani na chwilę poza cztery ściany, to mimo wszystko dzięki świetnym ujęciom i doskonałym zdjęciom, udało się zbudować niesamowity klimat niepewności i poczucia zagrożenie. Gdyby były one spotęgowane przez mroczniejsze sceny rodem z horroru, więcej akcji i mocniej angażującą historię, to śmiem sądzić, że pozytywnie wpłynęłyby na jakość i charakter tego filmu. A tak z czasem, z wolna jak akcja filmu, tracimy chęć do oglądania, zastanawiając się co też tak naprawdę chciał nam nim przekazać jego twórca i czy jest to raczej błąd w sztuce, czy manewr zdecydowanie zamierzony.
Trochę kolorytu, bądź, co bądź nudnemu filmowi dodaje świetnie zagrana rola tytułowej Lily. Aktorka, Ruth Wilson jest tak przekonująca, że nie sposób razem z nią nie odczuwać strachu, niepokoju, czy zażenowania i wściekłości. Jest jednocześnie naiwna i spokojna, przekorna i zarazem strachliwa. Postać Lily idealnie wkomponowuje się w strukturę tego poetyckiego przekazu. Alienacja i pewna dziecinność bohaterki podkręca atmosferę, przekonując nas, byśmy w projekcji jednak dotrwali do końca. Są jeszcze pomniejsze role: Pani Blum, w którą w poprawny sposób wciela się Paula Prentiss, młodej dziewczyny i zarazem ducha imieniem Polly, którą w sposób zadowalający acz nie pozwalający się jej rozwinąć odgrywa Lucy Boynton i nadzorcy, Pana Waxcapa, w tej roli Bob Balaban.
Kończąc recenzję i chcąc ją podsumować, muszę sama sobie zadać pytania. Dla kogo, dla jakiego widza przeznaczony jest ten dziwny miks horroru i poetycko-artystycznego, psychologicznego dramatu? Odpowiedź nie może być jednoznaczna, ani prosta. I Am the Pretty Thing That Lives in the House już samym tytułem może nam sugerować pewną artystyczność wyrazu, wizję, którą Oz Perkins postanowił wcielić w życie i oferować ludziom. Niewątpliwie nie jest to film dla wszystkich, a już na pewno nie dla tych, którzy oczekują dużej dawki strachu. Nie jest to także projekcja luźna, łatwa i przyjemna. Ale jeśli chcecie sprawdzić jak wygląda inne podejście do filmów grozy i lubicie zastanowić się nad sobą i życiem, to ten film jest ku temu idealny.
Moja ocena to 5/10.
I Am the Pretty Thing That Lives in the House do obejrzenia na Netflix.
Komentarze
Prześlij komentarz