La La Land – recenzja. Musical z przesłaniem
Serdecznie zapraszam do mojej recenzji oscarowego musicalu, w doborowej osadzie aktorskiej, musicalowej produkcji z przesłaniem.
Po zakończeniu projekcji La La Land przyszło mi na myśl, że z tym dziełem jest tak jak z Oskarami, chwila radości, a potem rozczarowanie. Czytając wiele pochlebnych recenzji na temat owej produkcji (muszę przestać to robić), liczyłam na coś, co zapadnie mi w pamięć, zachwyci i sprawi, że będę szczęśliwa lub przynajmniej zadowolona. Sądziłam, że da mi chociaż poczucie dobrze wykorzystanego czasu wolnego. Być może jestem zbyt wymagająca, albo oczekuję po musicalach za dużo, ale ten film niczym mnie nie zaskoczył, nie porwał, nie wywołał uśmiechu, ani nie wzruszył, a dlaczego? Postaram się Wam to pokrótce przybliżyć.
Może zainteresuje Cię także:
- Kształt Wody - recenzja. Wzruszająca baśń dla dorosłych
- Piękna i Bestia - recenzja. Baśniowy świat i mnóstwo muzyki
- Zaułek koszmarów - recenzja. Del Toro w nieco innym, bardziej psychologicznym stylu
Zacznijmy jednak od tego o czym jest La La Land. Ot pewien niespełniony muzyk jazzowy o imieniu Sebastian, żyje z dnia na dzień w mieszkaniu pełnym nierozpakowanych pudeł, dorabia przygrywając w restauracjach, w skrytości ducha marząc o swoim jazzowym klubie. Ot pewna młoda kobieta, imieniem Mia, baristka, biegająca na przeróżne castingi, śni o byciu uznaną aktorką, tak jak jej ciotka. Los stawia ich na swojej drodze nie raz i choć zdawałoby się nie są sobie przeznaczeni, wkrótce rodzi się między nimi uczucie. On pcha ją ku realizacji swoich marzeń, ona pokazuje mu, że wszystko jest możliwe. To tyle!
La La Land to głównie historia o miłości, zwyczajna opowiastka o dwójce z pozoru nie pasujących do siebie osób. Historia stereotypowa i zwyczajna, taka jaką widzieliśmy nie raz w wielu produkcjach z gatunku dziesiątej muzy. Najnowszy projekt Damiena Chazelle’a, który notabene jest też autorem scenariusza, w swoim wyrazie i specyficznym łączeniu gatunków, o których zaraz napiszę, bardzo przypomina mi bollywoodzkie produkcje, których największym problemem jest to, że są zbyt proste i przewidywalne, ale jednocześnie przyciągają widzów swoją lekkością w odbiorze, co w wypadku La La Land sprawdza się doskonale.
Wskazałam Bollywood nie przypadkowo. Trudno nie kojarzyć tej produkcji z tytułami indyjskiego przemysłu kinowego. Po pierwsze – miejsce akcji. Historia opowiedziana w La La Land dzieje się w Los Angeles, mieście, w którym słowo „spełnienie” nabiera innego wymiaru. Tu każdy dąży do sukcesu, tu życie toczy się szybciej i jest bardziej kolorowe. Po drugie reżyser w bardzo zgrabny sposób połączył w jednym filmie przeróżne gatunki. Mamy musical, ze sporą ilością piosenek, romans, melodramat i element baśniowy. Wszystkie te aspekty razem się przeplatając, tworzą dość klarowną i dobrze oglądającą się historię. Przez ponad dwie godziny projekcji zostajemy wciągnięci w wir wydarzeń, które tak jak w życiu toczą się raz wolno, raz szybko, raz baśniowo a za chwilę zupełnie prozaicznie. Problem w tym, że to już było. Ot „odgrzewany kotlet”, który nie smakuje już tak dobrze.
Jeśli musical, to oczywiście spora dawka muzyki. W tym miejscu po raz kolejny sprawdza się zasada, do której powinnam się stosować bezwzględnie. Pod żadnym pozorem nie słuchać i nie czytać opinii o czymkolwiek przed sprawdzeniem tego na własne oczy czy też uszy. Nie rozumiem fenomenu miłości i uwielbiania względem utworów muzycznych w tych filmie. Owszem, piosenki są ładne, melodyjne i na swój, niestety prosty sposób angażujące, ale nie ma w nich niczego pięknego. W żadnym razie nie mają prawa umywać się do melodii z musicali lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych, a nawet do tych nieco młodszych. Gdyby ktoś teraz poprosił mnie o zanucenie jakiegoś utworu z La La Land, to wierzcie mi, nie potrafiłabym tego zrobić, (choć mam pamięć muzyczną) bo ich zwyczajnie nie pamiętam.
Czytając moją recenzję, przynajmniej do tego momentu, pewnie macie wrażenie (ci z Was, którzy jeszcze nie wyrobili sobie o nim zdania), że film mi się nie podobał, że skreśliłam go grubą kreską raz na zawsze. Nic z tych rzeczy. Produkcja ma dwie wielkie zalety, a może nawet trzy. Pierwsza to lekkość w odbiorze, mimo zakończenia, które nie do końca mi odpowiadało. Druga to świetna praca aktorska.
Ryan Gosling, który wcielił się w rolę Sebastiana (Seba) i Emma Stone, filmowa Mia, to para aktorska, która spotkała się już w kilku filmach, co widać, bo dwójce pracowało się na planie wyjątkowo dobrze. Przekłada się to na ich pracę, gesty, wypowiadane słowa i zaangażowanie, którego im nie brakuje. Są dowcipni i weseli, by za moment wybuchnąć złością i chwilę później zmienić się w nieśmiało chwytającą się za rękę parę. Nie można im odmówić także talentu wokalnego, co w przypadku takiego rodzaju filmu, musicie przyznać, ma znaczenie i to spore. Trzecia i ta dla mnie najważniejsza, pozytywna cecha tego filmu, to przesłanie, jakie Chazelle chciał widzom przekazać i to udało mu się świetnie. La La Land, choć kolorowe i nieco w bajkowym stylu ma gorzkawy smak. To nie jest słodki film. To projekt, w którym doskonale pokazano że wolno, należy i trzeba walczyć o spełnienie marzeń, ale coś zyskując, zawsze coś tracimy.
La La Land to z pewnością nie jest film, czy raczej musical idealny, ale pokazuje, mimo swego baśniowego charakteru coś, co jest wartością samą w sobie – prawdę. To opowieść o miłości ale ukazana nie w przesłodzony, cukierkowy, ale czasami w nieco przykry sposób. Reżyserowi i scenarzyście, udało się w naturalny sposób pokazać, że czasami miłość to wyrzeczenie, a życie to jeden wielki kompromis. Mimo kilku wad i przede wszystkim odgrzewania tego co już gdzieś kiedyś było, warto wrzucić ten film na listę do obejrzenia, jeśli takową macie.
Moja ocena 7/10.
Film można obejrzeć w opcji subskrypcji na Prime Video.
Komentarze
Prześlij komentarz