Miasteczko Salem, recenzja. King w wydaniu horroru klasy "B"

 

Miasteczko Salem, nowa ekranizacja jednaj z najbardziej rozpoznawalnych książek Stephena Kinga, która jednak nie trafiła do kin, a od razu na streaming, na platformę Max. Czy słusznie? A oto moja jej recenzja! Zapraszam!

Miasteczko Salem z roku 2024 to jeden z takich filmów o którym miałam już pewne zdanie jeszcze zanim go obejrzałam. Powiecie, że tak być nie powinno, że to nieprofesjonalne, a przede wszystkim nielogiczne. I będziecie mieć oczywiście rację. Ale dzieło Gary'ego Daubermana ma przeszłość, która nie wróży niczego dobrego, nawet mimo tego, że sam Stephen King pozytywnie się o filmie wypowiada. Ale po kolei....

Może zainteresuje Cię także:

Miasteczko Salem - nieco historii na temat filmu

Stephen King to autor bezsprzecznie rozpoznawalny przez każdego, pozwolę sobie przypuszczać, że nawet przez osoby, które nigdy nie miały do czynienia z jego twórczością. Wszystko za sprawą tego, że liczne dzieła pisarza, zarówno powieści, jak i opowiadania przenoszone były, i wciąż są na ekrany, głównie kin. Dzieł niezwykle płodnego pisarza grozy, które znalazły swoje miejsce w produkcjach X Muzy jest tyle, że nie sposób je wszystkie wymieniać. Doskonałe To, niepokojące 1922, słabo przyjęte opowiadanie, ale rewelacyjna jego ekranizacja, czyli Gra Geralda, wiele razy przenoszona na ekrany Mgła, czy godne uwagi Castle Rock to tylko kropla w morzu filmowych ekranizacji, których jest więcej, i zapewne wciąż będą się mnożyć. 

Miasteczko Salem nie jest pierwszą ekranizacją zdecydowanie jednego z bardziej popularnych dzieł pisarza. Po raz pierwszy literacki pierwowzór grozy został przeniesiony na duży ekran w filmie z roku 1997, po raz drugi wiele lat później, w roku 2004. Kolejna ekranizacja miała jednak pod górkę i to dość stromą. 

Jak już wspomniałam na wstępie mojej recenzji, najnowsze Miasteczko Salem miało, przynajmniej w założeniu trafić do kin. Ale szybko okazało się, że na srebrnym ekranie nie zadebiutuje. Na kinowy debiut nie chciało zgodzić się Warner Bros., jakby spodziewając się, że kin film raczej nie podbije. Niepokojąco brzmiały plotki, że produkcja zostanie wyrzucona do kosza i światła dziennego nigdy nie zobaczy. Tak się jednak nie stało, i finalnie horror trafił od razu na Max, co nastąpiło z początkiem października tego roku. 

Zatem dwadzieścia lat po premierze drugiej ekranizacji, która jest mi chyba najbardziej bliska, oprócz książki oczywiście, większe grono odbiorców mogło obejrzeć film w domowym zaciszu. 

Miasteczko Salem - fabuła

Opowieść przenosi widza do rodzinnego miasteczka Jeruzalem, do którego po latach wraca młody pisarz, Ben Mears. Celem powrotu jest znalezienie inspiracji do nowej książki. Ben niegdyś mieszkał w tym malowniczym, ale wyludniającym się miejscu. Opuścił je po tragicznej śmierci rodziców. W wielu kilku lat został przygarnięty przez inną rodzinę.

Po latach, jako już uznany pisarz, mający w swym dorobku kilka dzieł, wraca w znane, a jednak obce mu rodzinne pielesze, gdzie niemal od razu zostaje zauroczony pewną pośredniczką nieruchomości Susan Norton. 

W mieście dochodzi wkrótce do tajemnicze zaginięcia chłopca, i równie niespodziewanych, zaskakujących śmierci, których sprawcą, jak się wkrótce okazuje, jest wielkiej mocy wampir, który zamierza w mieście zbudować sobie armię swych popleczników i zmienić miasteczko raz na zawsze.

Do walki z wcieleniem zła przestępują miejscowy nauczyciel Mathew Burke, rezolutny, znający się na historiach o wampirach jedenastolatek Mark Petrie, lokalna lekarka, doktor Cody, no i oczywiście Ben, Susan oraz ojciec Callahan. 

Nierówna opowieść zmierzająca ku produkcji klasy "B"

Miasteczko Salem to produkcja zakwalifikowana jako horror, bo na powieści grozy bazująca. Problem w tym, że reżyser i zarazem scenarzysta filmu, a jest nim Gary Dauberman, który ma na swoim koncie kilka znanych produkcji grozy, takich jak już wspomniane To oraz To: Rozdział 2, Zakonnica, której recenzję kontynuacji znajdziecie na blogu, poprowadził swój film w bardzo nierówny sposób.

Podobnie jak w pierwszej Zakonnicy nie zechciał straszyć, grozę zastępując dialogowym łagodzeniem, iście w komediowym stylu. Film nie bardzo potrafił utrzymać napięcia jakie towarzyszyło mi na początku seansu, nie rozbudził mojego zaciekawienie i dreszczyku emocji, spłycając opowieść mniej więcej w jej połowie. 

I tak z zaciekawienia i grozy, no może nie do końca dosłownej, nie pozostało już wiele, a fabuła zaczęła skręcać w niepożądanym jak dla mnie kierunku, w stronę absurdu i nijakości. Tę nijakość mocno uwidoczniły kolejne dialogi, brak rozwinięcia opowieści, słabo zarysowane postaci, ale przede wszystkim istoty nocy, które przedstawiono w iście karykaturalny, bardzo tani sposób.

Myślę, że jakby film, jakiś cudem trafił to kin to w chwili pojawienie się na ekranie karykaturalnie zobrazowanego wampira wyjętego żywcem z niskobudżetowej produkcji, wywołałby na sali kinowej salwę śmiechu. Taka postać nie miałaby okazji straszyć, nie w tych czasach, nie z tą techniką filmową i nie z tymi widzami. 

Czemu te postaci są takie płytkie?

Na dodatek z bliżej mi nie zrozumiałych powodów twórca nowej ekranizacji prozy Kinga, którą z książką nie radziłabym porównywać, przepraszam za kolokwializm, postanowił liznąć po trosze z powieści, na żadnym jej aspekcie nie skupiając się dostarczająco mocno. Nie byłoby to nic złego, gdyż każdy z filmów skupionych na powieści Kinga jest inny, i każdy ze ścieżki literackiego pierwowzoru jednak zbacza. 

Problem w tym, że Dauberman nie zrobił tego jeśli chodzi o fabułę, nie skupił się na klimacie i grozie, ale i nie rozbudował postaci, z których każde ma swoje miejsce w filmie, a raczej w nim jedynie uczestniczy. Przykro powiedzieć, ale bohaterowie są nijacy, postaci napisane płytko, i bez polotu.

Nijaki pisarz, grany przez Lewisa Pullmana, o którym wiemy nie za wiele, słodka, acz prosta pośredniczka nieruchomości Susan, grana przez Makenzie Leigh, której reżyser równie nie dał się w filmie rozwinąć. Słabo napisana postać nauczyciela Burke'a, granego przez Billa Campa. Spłycona postaciowo osoba ojca Callahana, w którą wcielił się John Benjamin Hickey, mocno rysująca jedynie historię księdza pijaczka. Jest i nic nie znacząca pani doktor Cody, którą zagrała Alfre Woodard. Miszmasz postaci o niewyrazistym charakterze zamyka nastolatek, którego reżyser postanowił uhonorować według mnie najbardziej wyrazistą rolą, czyli Mark Petrie, zagrany przez Jordana Prestona Cartera. Pytanie tylko w jakim celu? 

Miasteczko Salem - podsumowanie mało udanej adaptacji 

Prawdę powiedziawszy nie spodziewałam się, nie tylko wiedziona przeczuciem, ale przede wszystkim zamieszaniem wokół filmu, że ów horror porwie mnie swoją fabułą, i zaciekawi postaciami, ale przede wszystkim przestraszy. Pomysł wyrzucenia produkcji do kosza i dziwne obawy, sugerujące iż Warner Bros. nie widzi w filmie kinowej przyszłości, sprawiły, że nastawiłam się do tejże ekranizacji w odpowiedni sposób. Wyszło mi to raczej na dobre. Nie spodziewając się cudów, mogłam na spokojnie przeanalizować moje filmowe za i przeciw. 

Zdecydowanym "za" stały się zdjęcia i klimat miasteczka, który świetnie oddaje atmosferę lat 70-tych. Dobre ujęcia, całkiem niezłe, jak na horror, naświetlenie i przyzwoita praca kamery, która tę sentymentalną ładność Jeruzalem, albo jak kto woli miasteczka Salem, w pełni oddała.

Mogę również w pozytywach tejże produkcji umieścić jej lekkość, brak nachalnego straszenia i skierowanie tytułu w stronę widzów, którzy bać się nie lubią, ale chętnie obejrzą film o wampirach, w których momentów przestrachu nie będzie aż tak wiele.

Niestety cała reszta to już płytka opowieść klasy "B", która nie bardzo wie, czy ma być horrorem pełną gębą, czy też raczej komedią grozy. Nierówna fabuła, która do połowy trzyma w napięciu, by w kolejnej zaczynać zbaczać z klimatu. Niepokój zastępuje osłupienie, słabo napisane postaci, prostacko wyglądające wampiry i brak atmosfery grozy, która gdzieś znika. 

Absurdalne sceny w stylu grozy niskich lotów, to idealne podsumowanie całości. To tego dochodzą bohaterowie, z którymi nie jesteśmy się w stanie zżyć, bo żaden z nich nie jest wystarczająco zarysowany. Co tu kryć, Miasteczko Salem to przeciętniak, który rzeczywiście w kinie by sobie nie poradził. Natomiast na streamingu ma się dobrze, zajmując obecnie na Max pierwsze miejsce w TOP 10 serwisu Max. 

Jeśli nie spodziewaliście się na tejże produkcji cudów, i jeśli nie lubicie grozy najwyższych lotów, a pragniecie czegoś idealnie zwykłego na wieczór, to Miasteczko Salem może być odpowiednie. Jeśli jednak chcieliście wiernej ekranizacji książki, albo czegoś w stylu poprzednich filmowych przeniesień, i przede wszystkim grozy, to seans wam odradzam, albo przynajmniej nalegam do nieco lżejszego do niego podejścia.

Moja ocena 6/10. 

Miasteczko Salem obejrzycie na platformie Max. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Moja twórczość, recenzje, poradniki, wrażenia - przygodówki, filmy i seriale!

3 Minutes to Midnight - A Comedy Graphic Adventure - recenzja

Broken Sword - Shadow of the Templars: Reforged - recenzja